Alpy Julijskie jeziora miejsca na szlaku Słowenia strona główna w podróży wodospady

Kręta droga, grzmiący wodospad i malownicze jeziora Alp Julijskich – dzień 1

Alpy Julijskie to góry „bardziej” niż wszystkie, które znałam do tej pory.  Bardziej strome, bardziej surowe, bardziej wymagające.

Żeby zdobyć większość szczytów trzeba się nieźle wysilić  i namęczyć, pokonać większe przewyższenie i chyba przede wszystkim własne słabości.

Jednak z drugiej strony Alpy Juliskie można też podziwiać w bardzo leniwy sposób – dosłownie z okien samochodu. Prawie przez środek Triglavskiego Parku Narodowego prowadzi kręta, wysokogórska droga biegnąca od Kranjskiej Góry do Boveca, z najwyższym punktem na przełęczy Vrsic na wysokości 1611 m n.p.m.

I oczywiście my nie mogliśmy sobie odpuścić okazji, żeby nią nie przejechać. Bo w końcu im bardziej kręta, a wręcz niebezpieczna tym dla nas lepsza. Dodatkowo oprócz niesamowitych, postrzępionych szczytów ten dzień pokazał nam piękne jeziora, w których przeglądają się właśnie te postrzępione szczyty alp.

Jezioro Bohinj

Największe z jezior Alp Juliskich – Jezioro Bohinj było naszym punktem początkowym, bo to właśnie nad jego brzegiem w miejscowości Ukanc spędzaliśmy noc. Tutaj jezioro jest spokojne, kameralne. Zaprasza żeby usiąść i zapatrzeć się w dal, a mgły unoszące się rano nad cichą taflą wody robią niesamowite wrażenie.

Dalej, na południowo-wschodnim brzegu jest bardziej turystyczne – z płatnymi parkingami, ławeczkami, miejscami do plażowania i kąpieli, ale też  powiedziałabym, że pocztówkowe z koziczką (? – sama do końca nie jestem pewna co to jest) obserwującą wszystko z góry i cerkwią wznoszącą się tuż nad mostem. Nie znaczy to oczywiście, że jest tu mniej piękne, bo też można kompletnie stracić rachubę czasu i zapatrzeć się w szczyty otaczających gór.

Jezioro Bled

Kawałek dalej, bo po zaledwie 25 km  na wschód zatrzymaliśmy się nad kolejnym jeziorem – Bled.

Jest to zdecydowanie najbardziej znane i rozpoznawalne jezioro Słowenii, a to za sprawą pięknej wyspy – gdzieś wyczytałam, że jedynej naturalnej wyspy kraju – Bledzki Otok i wybudowanym na niej kościołem. Zdjęcia jeziora i wyspy znajdują się chyba w każdym przewodniku, folderze, informacji turystycznej o Słowenii.

Sama miejscowość Bled skojarzyła mi się z Zakopanem – pełno turystów, straganów, kawiarni, gwar na ulicach, grająca muzyka. A to nie jest to, czego szukam w górach. Nie powiem, lody truskawkowe domowej roboty były przepyszne, a zjedzone nad jeziorem z przecudnymi widokami smakowały jeszcze lepiej. Jednak po krótkim spacerze brzegiem jeziora wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy dalej.

Od Jeziora Bled skierowaliśmy się na północny-zachód w kierunku Mojstrany. Dobrze, że mieliśmy GPS, bo wtedy jeszcze bez viniety na autostrady i w dodatku w poszukiwaniu stacji z LPG wpakowaliśmy się na takie zadupia, że bez nawigacji ciężko byłoby dalej znaleźć droge.

W końcu, kiedy udało się zatankować, dojechaliśmy do Mojstrany, gdzie zboczyliśmy z głównej drogi w poszukiwaniu Wodospadu Pericnik. Droga, przy której znajduje się wodospad, tak w zasadzie prowadzi do schroniska Aljazev Dom – jednego z kilku punktów startowych na Triglav.

Wodospad Pericnik

Do wodospadu ruszyliśmy spod schroniska Koca pri Savici, spod którego do samego wodospadu było dosłownie 10 min ścieżką przez las. I wszystko byłoby ok, gdybyśmy jej nie zgubili. W pewnym momencie szliśmy pod górę prawie na czworaka, a jak doszliśmy pod ścianę skalną kapał z niej maluni strumyczek wody. Zdążyłam się już podłamać, że mamy chyba pecha i w związku z brakiem deszczu wodospad sobie zniknął (mieliśmy już taką sytuację w Rumunii). Dobrze, że Krzysiek się uparł że będzie go szukał. Nie wiem, skąd on ma takie przeczucie, ale poszedł w lewo i po kilkudziesięciu metrach faktycznie go znalazł! I nie był to zdecydowanie ciurkający strumyczek, tylko konkretny wodospad, który porządnie nas zmoczył, gdy przechodziliśmy pod nim.

Oczywiście schodząc w dół od razu zorientowaliśmy się, że zgubiliśmy ścieżkę, gdy ta skręcała w lewo, a my poszliśmy prosto. W dodatku gdy już wróciliśmy do auta i poszliśmy kawałek dalej, żeby cyknąć kolejną fotkę okazało się, że z ulicy wodospad jest widoczny i prowadzi do niego jeszcze prostsza ścieżka. No ale po co sobie ułatwiać życie, skoro można chodzić bardziej okrężnymi i trudniejszymi drogami. Chciałam mieć nieturystycznie, to miałam 😉

Z Mojstrany pojechaliśmy dalej na zachód i uciekliśmy na chwilę za granicę Słoweńską, bo wypatrzyłam na mapie, że po stronie włoskiej są dwa jeziora – Lago di Fusine. I tak robiło się już późno i wiedzieliśmy, że tego dnia nie ma sensu już jechać na przełęcz Virsic, więc dlaczego by nie skorzystać z okazji i czegoś jeszcze nie zobaczyć.

Lago di Fusine

Jeziora znajdują się dosłownie 6 km od granicy słoweńsko-włoskiej, ale po jej przekroczeniu od razu zauważyliśmy, że jesteśmy w innym kraju. Domy, ogrody – wszystko jakieś takie inne niż w Słowenii.

Kilkadziesiąt metrów przed jeziorem zajechaliśmy na parking i to dość zdziwieni że nie ma żadnych opłat, tak standardowych w Słowenii. Podeszliśmy kawałek pod górę i zaparło mi dech z zachwytu. Niesamowite, szmaragdowe jezioro, w którym odbijały się majestatyczne, pokryte chmurami szczyty, z górującym Mangartem, oczarowało mnie. Woda była krystaliczna i idealnie było widać dno jeziora.

Przeszliśmy spacerkiem wzdłuż jego brzegu i skierowaliśmy się w górę, w kierunku drugiego z nich, schowanego bardziej w lesie.

I jak pierwsze mnie oczarowało, tak przy drugim oniemiałam z zachwytu. Wryło mnie w ziemię. Stałam i się gapiłam i chciałam tak zostać na zawsze.

Słońce, które jeszcze nie zdążyło się schować za górami oświetlało polankę wokół jeziora i sprawiało niesamowite wrażenie. Żadne zdjęcie ani opis nie są w stanie oddać tego widoku, na który nam udało się trafić.

I tak mogłabym stać i się gapić i podziwiać i tak bez końca, ale po pierwsze burkający żołądek, a po drugie Krzysiek sprowadzili mnie na ziemie i zaprowadzili spoworotem do samochodu.

Tego dnia po drodze na camping już tylko całkiem przypadkiem zobaczyłam i nie mogłam sobie darować żeby nie obfotografować jeszcze jednej rzeczy – łąki z przepięknymi zimowitami z widokiem na szczyty Alp. I pomyśleć, że w Polsce na wiosnę tak polujemy na krokusy w tatrach, a tutaj takie cuda po prostu sobie rosną i nikt na nie nie zwraca uwagi.


(Visited 1 584 times, 1 visits today)

1 Comment

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *